+4
adamek 3 kwietnia 2017 23:39


Wstaję wcześniej rano. Dubaj cały czas spowija poranna mgła. Miasto z trudem uwalnia się od bliskowschodnich ciemności. Jestem podekscytowany, więc nici ze spania. Idę pobiegać po marinie. Robię kółko naokoło zatoczki. Przeciskam się przez gęstą, ciężką mgłę osiadłą leniwie na promenadzie. Widoczność jakieś kilka metrów, więc okolica wyłania się stopniowo z nicości. Najpierw z zupełnych ciemności, następnie z bladego, szarawego świtu, potem coraz bardziej soczystego poranka. Spod chmur czasami przebijają czubki wieżowców. Przez mgłę coraz odważniej próbuje się przebijać zwrotnikowe słońce. Udaje się tylko niesfornemu żarowi. Jest ciepło i super wilgotno od gorącej mgły. Sauna. Zupełnie nie potrafię powiedzieć dlaczego po przebiegnięciu 10 km decyduję się na wejście schodami na 52 piętro.





Po powrocie od razu lecę na balkon. Przepiękne błękitne niebo. To ponad i przede mną. Poniżej znowu miasto skąpane w gęstych chmurach. Jeszcze gęstszych niż wczoraj. – Nie wiem co wy ze sobą przywieźliście, ale nie widziałem tu jeszcze takich chmur – Michał rzuca pół żartem, pół serio. Przez chwilę wydaje mi się to nawet śmieszne. Do czasu kiedy dochodzi do mnie co to oznacza. Za dwie godziny mamy skakać ze spadochronem. Patrzę tępo w chmury, pod którymi gdzieś tam jest baza SkyDive Dubai, z której mieliśmy startować. Zamiast małego baraku i pasa startowego widać długie cienie wieżowców mariny rozciągnięte na gęstych chmurach. Jedyna nadzieja w tym, że się wypogodzi. Słaba to nadzieja, ale zawsze jakaś.





Ruszamy więc do bazy SkyDive. Idziemy z tą dziwną mieszanką ekscytacji, strachu i niepewności, czy w ogóle będzie się czego bać i z czego cieszyć. Mam wrażenie, że emocje rozkładają się nierównomiernie. Dla Uli to ma być drugi skok w życiu, więc jest kompletnie przestraszona i ciągle zastanawia się po co to robi. Michał wygląda na równie podnieconego co przerażonego. Ja, nie boję się zupełnie, jestem natomiast maksymalnie podekscytowany. Jedyne co mnie niepokoi to fakt, że nie w ogóle nie boję. Może powinienem? Mam w końcu lęk wysokości. Na balkonie ledwo mogę patrzeć w dół, najbardziej niepokojące sny to te kiedy chodzę po stalowej szynie rozłożonej pomiędzy wieżowcami. – Będę latał! – to się liczy. Tylko, żeby tym razem to się wydarzyło.



Docieramy na miejsce. Barak SkyDive Dubai jest otoczony gęstą mgłą. Już wiemy, że ze skakania nici. Obsługa wydaje się zaklinać rzeczywistość albo po prostu chcą być mili i nie mówią nam od razu, żebyśmy wracali do domu bo ze skakania dziś nici. Ogłaszają, że jest mgła i nie da się skakać, ale czekamy. Co pół godziny ma być aktualizacja stanu. – Co mamy robić? – Czekać. No to czekamy. Kręcimy się po hali, oglądamy stroje, kaski, spadochrony, uprzęże rozłożone na matach. Wszystko wygląda super profesjonalnie, tajemniczo i jednocześnie niepozornie. Takie małe coś ma nam pozwolić pokonać grawitację ziemską i spadać z wysokości 3 km z gwarancją, że przeżyjemy.





Czas leci powoli, próbujemy go zabijać kręcąc się to tu, to tam. Nie pomaga darmowe wifi. Michał z Ulą przestępują z nogi na nogi i widzę jak stopniowo wzbiera w nich stres i poddenerwowanie. Rozrywki nie dostarcza nawet kokietująca nas papuga, która kręci się wokół każdego i próbuje zagadać. Ja myślę tylko o tym, że mamy czekać. Pogodzony z tym, że pewnie nie skoczymy, że nic nie mogę zrobić. Po prostu, jesteśmy zdani na siłę wyższą. Wychodzę na leżaki, na których rok wcześniej czekałem aż przestanie wiać. Nie przestało. Mam to już za sobą. Teraz kładę się na jednym ze zdezelowanych leżaków i patrzę na marinę, a raczej w miejsce gdzie powinna być widoczna. Widać tylko chmury i momentami kontury budynków. Jakimś cudem żar przedziera się przez chmury i przyjemnie praży. Budynki pojawiają się i znikają. To lepsze niż liczenie owiec. Zasypiam.



Budzi mnie wołanie Uli – Ziomuś, spalisz się – w tym momencie czuję pieczenie czoła i całej twarzy. – No jak do cholery mogłem się spalić w chmurach? – myślę sobie. W tym momencie zauważam, że nie ma już chmur. Michał wybiega z baraku i rzuca – Lecimy! – A więc to się wydarzy. W hali szybo załatwiamy formalności, podpisujemy kilkanaście stron papieru, w którym oświadczamy, że wszystko robimy na własną odpowiedzialność i cokolwiek się z nami stanie, nikogo nie będziemy pociągać do odpowiedzialności. Ręka mi nawet nie drga. Brawura? Młodość? Przecież nie jestem już taki młody. A może po prostu czuję, że to mój żywioł. Papiery załatwione. Mamy lecieć pierwszym rzutem, czy też zrzutem. Każdy z nas zgłasza się do opiekuna. Poznaję dwóch przemiłych jegomości: Grega i Gaela, których imiona niemal od razu z podekscytowania zapominam. Greg będzie moim spadochronem, Gael ma za zadanie uwiecznić mój skok przy pomocy kamer umieszczonych na swoim kasku. Na każde z nas przypadają dwie osoby z obsługi.



Od teraz wszystko dzieje się w ekspresowym tempie. Chcemy wykorzystać super pogodę. Wejście w uprzęże, szybka instrukcja i już siedzimy w dziewiątkę w meleksie, który dostarcza nas pod maleńki żółty samolot. Wysiadamy, szybkie ujęcia, uśmiech do kamery i już jesteśmy w środku. Ściśnięci jak sardynki w małej, głośnej i trzęsącej się awionetce. Każdy siedzi, bokiem, na kimś lub w nienaturalnie wygiętej pozie. Jedyne co chcemy to jak najszybciej wyjść z tego samolotu. I o to chyba chodzi. Warkot, huk, pęd, maszyna odrywa się od ziemi i ostro ciągnie w górę.



Samolot zatacza kolejne kręgi. Przed nami rozpościera się przepiękny widok na Dubaj. Superbłękitne morze odcięte od złotej pustyni nieregularną linią brzegową, na której wyrasta palma Jumeirah. Kiedy samolot kręci widzimy drugą, większą palmę – Jebel Ali, na razie tylko usypaną z piachu, jeszcze bez budynków, ulic i zieleni. Jak na dłoni widać strzelający w niebo Burj Khalifa, przepiękną marinę. Dubaj wydaje się taki malutki i kompaktowy. Przekrzykując warkot silnika, Greg pokazuje mi góry Al Hadżar na wschodnich krańcach emiratów. Leżą jakieś 100 km na wschód od Dubaju a doskonale widać ich pofałdowane piaskowo-pomarańczowe kontury. Kiedy samolot się odwraca, wskazuje palcem za palmę Jebel-Ali – Tam widać wieżowce w centrum Abu-Dhabi. To ponad 100 km stąd. – Faktycznie w oddali z chmur wyrasta las drapaczy chmur. Nie tak wymyślnych jak w Dubaju, ale równie imponujących.



– Skaczę tu od 6 lat i nie pamiętam żeby kiedykolwiek była aż tak dobra widoczność! – krzyczy mi do ucha Greg. Faktycznie wszystko widać jak na dłoni. Powietrze jest przejrzyste, ostre, żadnych smug, żadnych chmur. Mgła opadła i pozostało czyściutkie, świeże powietrze. To nasza nagroda. Za czekanie, za wytrwałość. Bo zasłużyliśmy. Byliśmy w tym roku grzeczni. Rozglądam się po moich towarzyszach. Wyglądają na spiętych. Ja ciągle nie potrafię w sobie odnaleźć strachu, jedyne co czuje to ekscytacja i niecierpliwość. Kiedy w końcu nadejdzie ten moment? I oto nadchodzi…

Pilot wyrównuje lot. Nagle z chrzęstem otwierają się drzwi i w kabinie jest jeszcze głośniej. Niesamowity huk, niemal jazgot. Do tego ten wiatr. Siedzimy na ziemi, tyłem do czoła kierunku lotu. Teraz po mojej lewej stronie jest otchłań. Na rękach momentalnie pojawia się gęsia skórka. Pęd powietrza jest niesamowity. Gael przeciska się koło nas i wychodzi na zewnątrz samolotu. Greg mówi mi krótko, żebym się tylko przekręcił w lewo. Po chwili wiszę już z nogami poza samolotem. Pode mną Palma Jemeirah rozpostarta na lustrze szafirowej wody. Widok absolutnie powalający. Adrenalina osiąga poziom maksimum, nie mam czasu nawet myśleć. Odwracam jeszcze głowę do środka, patrzę na Ulę i Michała, którzy są chyba przerażeni, już jakby gdzie indziej. No cóż, muszę lecieć… Spojrzenie w dół. Już lecę…



Są w życiu takie momenty, kiedy zatrzymuje się czas. Kiedy przeżywamy coś po raz pierwszy. Kiedy nie potrafimy sobie czegoś wytłumaczyć, bo nigdy przedtem nie tego nie doświadczyliśmy. To uczucie, kiedy traci się pod nogami grunt. Kiedy lecisz na główkę z prawie 3 kilometrów. Nic pod tobą nie ma. Tylko przestrzeń, powietrze. Gdzieś tam w dole ziemia, morze, ale to daleko, jakby nierzeczywiste, narysowane. Kiedy nie masz się o co oprzeć, czujesz się jakby fizyka nie istniała. Nie ma oparcia. Jest się częścią przestrzeni. Z przyzwyczajenia wyciągasz nogę, żeby się zaprzeć, oprzeć ją o coś. Znaleźć jakiś punkt zaczepienia. Żeby mieć kontrolę nad sobą. Jedyne co możesz robić to zacisnąć ręce na pasach uprzęży. To jedyny punkt zaczepienia. To jest wolność, swoboda, to jest latanie. Nic dziwnego, że mityczny Ikar mógł się zapomnieć podczas swojego lotu. Mnie jednak z rozmarzenia wyciąga przeraźliwy trzask w uszach. Suche, gorące powietrze pędzące prawie 300 km/h, ogłuszające, wdzierające się do ust, nosa. Grawitacja. W głowie tylko jedna myśl – chwilo trwaj!



Prostujemy lot i teraz Dubaj jest centralnie pod nami. Rozkładam ręce i próbuję łapać jak najwięcej powietrza, poddać się grawitacji, pędowi. Nagle obok pojawia się Gael – nasz fotograf, zaczyna się kręcić, w górę w dół, odwraca się na plecy i zakłada ręce za głowę, wygląda jakby sobie leżał na trawie. Robi niesamowite wygibasy, kręci się koło nas, macha. Teraz to ja powinienem cały czas na niego patrzeć, machać mu i się uśmiechać, żeby mieć super film i zdjęcia. Tyle, że mam to gdzieś. Jestem wlepiony w to co wiedzę pode mną – zbliżający się z ogromną prędkością, powoli powiększający się Dubaj. Mimowolnie macham coś, szczerzę się bo nie mogę skakać z radości, nie mogę krzyczeć. Pęd powietrza przytyka mnie a do tego mam kompletnie suche usta.



Czuję się jak w jakimś psychodelicznym śnie. Spadam z ogromną prędkością, w uszach słyszę trzask, na rękach mam gęsią skórkę, czuje jednocześnie zimny pęd powietrza i parzące promienie słońca. Pode mną coraz bliżej Dubaj, naokoło mnie kręci lata jakiś gość, robi niesamowite wygibasy i macha do mnie. Nie wiem już gdzie patrzeć. To chyba ten moment, w którym powinien dzwonić budzik. Nagle czuję ostre szarpnięcie i kamerzysta przyspiesza i leci jak kamień w dół. Niemal momentalnie znika mi z pola widzenie.



Po chwili dochodzi do mnie, że to nie on przyspieszył, tylko my zwolniliśmy i to sporo. Spadochron się otworzył. Robi się cicho i spokojnie. Już nie ma pędu powietrza ani przeraźliwego trzasku w uszach. Czuję się jakbyśmy sobie spokojnie stali. Tyle, że nie ma o co oprzeć nóg. Wisimy sobie jakiś kilometr nad ziemią. Nie wiem dlaczego, ale podświadomie jakbym próbował sięgnąć nogą i dotknąć ziemi. Jakbym chciał nadepnąć na wielką podłogę, na której jest namalowany Dubaj. Nie da się. Wisimy sobie.



Nagła zmiana wysokości robi swoje. Czuję że zaraz pękną mi uszy. Nie mogę nic zrobić, bo właśnie dostałem od Grega linki do sterowania spadochronem. Szybki instruktarz – Jak chcesz skręcić to ciągniesz, o tak… – ciągnie za lewą linkę i nagle przekręcamy się bokiem i prawie nurkujemy w dół. Po chwili popuszcza i wracamy do naszego spokojnego wiszenia. Daje mi linki i każe trzymać. Nie myślę o uszach, bo widok na Dubaj jest jak z pocztówki. Tak, mam na żywo pocztówkę z Dubaju – absolutnie powalający widok z powietrza. Widać każdą łódeczkę pływającą pomiędzy gałęziami palmy, każdy wieżowiec, maleńkie auta mknące zakręconymi ulicami.



Korzystając z chwili relaksu, mój pilot pokazuje mi okolicę. A jest sporo do pokazania. Cały czas widać Jebel Ali, The World – archipelag wysp w kształcie mapy świata, Burj Al Arab sterczący w oddali, wieżowce Downtown z przecinającym niebo Burj Khalifa. Na pierwszym planie widać rząd budynków górujących nad Mariną. Sterczą w rzędzie niczym Hatifnatowie z Muminków, do tego kiedy spadamy wydaje się, że poruszają się powijając tułowiem na prawo i lewo. – O… Patrz tam! – pokazuje ręką – to jacht za 300 milionów dolarów – Widzę znajomą, przepiękną bryłę przypominającą raczej futurystyczne żelazko niż łódź. Stoi zacumowana przy wyjściu z mariny. Widzieliśmy ją wczoraj i zastanawialiśmy się co to za statek kosmiczny. – Należy do jakiegoś rosyjskiego miliardera. Chyba wpadł na sylwestra – konstatuje. Później sprawdziłem, to był jacht Andrija Mielniczenki, najdroższy na świecie.



Ziemia zbliża się coraz szybciej i szybciej. Greg przejmuje stery i kieruje nas na powiększające się pole zielonej trawy z wyraźnie widocznym „X”. Rząd wieżowców mariny jest już na naszej wysokości. Schodzimy coraz niżej, kręcąc się. Już jesteśmy na wysokości naszego balkonu, wydaje mi się, że widzę ludzi w oknach budynków, dochodzi do nas zgiełk ulicy, klaksony aut, szum wody i coraz wyraźniejsze podmuchy wiatru. Wszystko jest przytłumione. Uszy nadal bolą jak cholera, próbuję je przedmuchać, ale jedyny efekt to przeraźliwy trzask i skrzypienie. Pod nogami miga barak SkyDive, mam wrażenie, że mógłbym go zwyczajnie kopnąć. Będąc coraz bliżej ziemi, nareszcie widać z jaka prędkością się poruszamy. Jest szybko. „spadochron” każe mi podkurczyć nogi i po chwili lądujemy dosłownie przed samym Gaelem.



Nagle wszystko wraca do normy. Znowu stoję na ziemi, pod nogami czuje opór, ciężar swojego ciała. Grawitację. Tyle, że ja się już przyzwyczaiłem do tego, że pod nogami nic nie ma, żadnego oporu, że latam. Powrót na ziemie jest rozczarowaniem. Kto raz zażył przyjemności latania, ten już nigdy nie postawi na ziemi nogi w ten sam bezrefleksyjny sposób. Pierwsza myśl po wylądowaniu: Jak odetkać te cholerne uszy!? Druga: Ja chcę jeszcze raz! Michał już na mnie czeka, wylądował przede mną. Czekając na Ulę rozmawiamy jak dwóch małolatów po niemałej porcji środków pobudzających. Nie ma ani cienia strachu czy przerażenia. Jest zachwyt. Opowiada mi jak wyglądał mój skok z jego perspektywy – Siedzisz sobie, przy drzwiach, nagle siup i cie nie ma. Wypadasz…



Siedzimy sobie i opowiadamy sobie cały lot jeszcze raz. Każdy moment, przeżycie, każdą chwilę. No właśnie – nie jesteśmy w stanie powiedzieć ile lecieliśmy. Minutę? Pół? Wszystko działo się tak szybko. Tylko przyspieszone bicie serca, gęsia skórka, ten głośny trzask w uszach, pęd powietrza i zbliżający się ogromny Dubaj rozpostarty przed oczami. Potem swobodne zwisanie i to uczucie, że można dotknąć nogą czubków wieżowców. Niesamowite, nowe i niezapomniane wrażenia. Pokonywanie swoich lęków, odkrywanie nowego. Dla mnie to było poznanie swojego żywiołu. Mimo lęku wysokości, nie myślałem o tym że to będzie wysoko, myślałem o tym, że będę leciał. Spełnienie moich najpiękniejszych snów – tych w których latam. W których mam świadomość, że to przecież niemożliwe ale z drugiej strony wiem, że to potrafię. W końcu mogłem spróbować naprawdę. Poczuć jak to jest latać. Jest cudownie! Od tej pory za każdym razem kiedy patrzę z balkonu na bazę SkyDive, przechodzi mnie dreszcz, wyskakuje gęsia skórka, wraca TO wspomnienie.





Chcesz wiecej? http://przepodroze.pl/category/miejsca/azja/zjednoczone-emiraty-arabskie/

szukaj "przepodroze" w Google, na Facebooku i na Instagramie

Dodaj Komentarz

Komentarze (2)

don-bartoss 7 kwietnia 2017 08:30 Odpowiedz
Gratulacje! Nieźle, naprawdę nieźle ;) Polecam jeszcze, dla porównania, bungee w Szwajcarii.
adamek 7 kwietnia 2017 22:26 Odpowiedz
don-bartossGratulacje! Nieźle, naprawdę nieźle ;) Polecam jeszcze, dla porównania, bungee w Szwajcarii.
no w życiu na bungee nie pójdę, bo tam trzeba samemu skoczyć. A tu... gość skacze za Ciebie :)